Życiorys na żądanie Jana Rostworowskiego
Nawiązując do zainteresowania postacią Jana Rostworowskiego - emigracyjnego poety, prozaika - przynależnego generacyjnie do pokolenia Kolumbów, które ujawniło się w związku z niedawną promocją książki Andrzeja Gałowicza, Muzeum Rzemiosła w Krośnie publikuje tekst niekonwencjonalnej autobiografii poety.
Życiorys na żądanie Jana Rostworowskiego został opublikowany w 14. numerze wydawanego w Londynie tygodnika Wiadomości, z 8 kwietnia 1962 r. Do spisania dziejów życia namówił poetę Jan Bielatowicz - należący do zespołu redakcyjnego Wiadomości - emigracyjny literat. Dopisek umieszczony jako Post scriptum pochodzi z rodzinnego archiwum Rostworowskich, nie został on opatrzony żadnym tytułem a poeta spisał go odręcznie na luźnej kartce. W Życiorysie na żądanie została zachowana oryginalna pisownia. Oba teksty zamieszczamy za przyzwoleniem i dzięki uprzejmości pana Bogusława Rostworowskiego, za co Muzeum Rzemiosła w Krośnie składa serdeczne podziękowanie.
Jak napisał w swojej książce Andrzej Gałowicz: Jan Rostworowski, poeta często pomijany w antologiach, niewątpliwie oczekuje na należne sobie miejsce w panteonie współczesnej liryki polskiej (...) niektóre [jego] osiągnięcia literackie są znakomite i zasługują na rzetelną refleksję krytyczną, tym bardziej, że jest to twórczość mało znana nawet w kręgach historyków literatury.
Zatem z przyjemnością zapraszamy do fascynującej lektury autobiografii polskiego emigranta - poety, który nie wyobrażał sobie "prawdziwego pisania" w żadnym innym języku, poza językiem polskim.
Iwona Jurczyk
Życiorys na żądanie
Drogi Panie Janie,
Nienawidzę pisania swojego życiorysu. Robiłem to już kilka razy i za każdym razem bardzo źle. A to pewnie dlatego że fakty o sobie nigdy mnie nie interesowały, a do oceny treści, owijającej się dokoła tych faktów nie czuję się upoważniony. I w ogóle robota mało owocna, nudna, z zasady niecelna. Ale jeżeli koniecznie trzeba oto - "życiorys".
Urodziłem się w starej kamienicy krakowskiej, w sklepionym pokoju podpartym kolumną - 10 września 1919. Ściany domu miały kilka metrów grubości, natomiast Ojciec mój, Karol Hubert Rostworowski, miał bardzo cienką skórę. Kamienica od dawna należała do rodziny Popielów, z których pochodzi moja Matka. Jest to rodzina tak stara i tak solidna jak jej kamienica na św. Jana, nr 20. Popiele, dobrzy rolnicy, dobrzy kupcy, raczej ciułacze, w polityce ostrożni, z Panem Bogiem tradycyjnie w dobrej komitywie, stawiający - bodajże - Rzym przed Warszawą i papieża przed królem jegomością, oddając córkę w ręce Karola, taką właśnie kamienicę musieli mu wydzielić ze swych rozległych majętności. A racje po temu były dwie. Po pierwsze, Karol substancji nijakiej nie posiadał, po drugie, uchodził w rodzinie swojej żony trochę za niebieskiego ptaka, artystę bez specjalnego życiowego przydziału, zaprzeczenie opieki. Solidni Popiele pogadywali o nim przy kominku: "No tak, zdolny, zdolny ale on podobno - pije".
Grobowe wieści o piciu Karola, to była puścizna jego studenckich lat spędzonych w Niemczech, gdzie studiował muzykę z L. H. Morstinem oddawał się czasami t.zw. "rzymskim nocom", polegającym na tym, że Ludwiś i rzymskim profilem obdarzony Karol kładli dziewice artystyczne na łożach wyścielonych płatkami róż i adorowali antyk. Wzorem też Rzymian spełniali przy tym liczne puchary. Do dzisiaj między rodzinami Morstinów i Rostworowskich snują się kwaśne opary niechęci. Morstinowie twierdzą że Karol zdeprawował Ludwisia. Rostworowscy natomiast są twardo przekonani że było odwrotnie
i na ciągoty antyczne Ludwisia (które mu zresztą pozostały do dzisiaj) patrzą z pobłażaniem i wielką kpiną prawdziwych senatorów, którzy nie przeczą że różane łoże ma swoje powaby, natomiast pewni są iż Ludwiś na różanym łożu ich nie miał.
Potem obaj młodzieńcy dorośli i obaj mieszkali w Krakowie i obaj pisali sztuki teatralne, które to fakty niczego nie załatwiły pomiędzy dwiema rodzinami. Przeciwnie. Kraków nie jest wielkim miastem, i źle się koło siebie mieścili dwaj pisarze dramatyczni, z których jeden, mianowicie Karol, w ślad za historią przeżył upadek cesarstwa rzymskiego i wstąpił w metafizykę chrześcijańską, tam dopiero zdobywając skrzydła. Ludwik natomiast pozostał wierny "wspaniałemu pogaństwu starożytnych" i z różanego łoża właściwie nie wstawał, tyle tylko że je sobie bogaciej zasłał i trochę unowocześnił i że już nie mówiło się o Ludwisiu, co jednak nie zmienia istoty zagadnienia. Dziś nikt już nie dojdzie prawdy o antycznych nocach, które - przekonany jestem - bardziej były "antyczne" niż "nocne". Ale wtedy w starych Popielach gadki takie musiały budzić grozę i osadzili Karola wraz z jego Rózinką w kamienicy tak starej jak chrześcijaństwo, ciemnej jak kościół i tak realnej jak tylko "realność" w znaczeniu "nieruchomości" być może.
Urodziłem się zielony i chudy; ledwie mnie lekarze odratowali, i zapowiadano że długo nie pociągnę. Czasy były akurat takie same jak ja: państwo okropnie zielone, gospodarczo przeraźliwie chude. W tych czasach Ojciec mój musiał wózkiem ciągnąć węgiel do domu żeby była kąpiel gorąca dla noworodka. Wstąpił również w politykę, by ten drugi ważniejszy Noworodek wśród kłótni różnych nianiek nie wyciągnął nóżek.
Barwę dla swojej postawy politycznej wybrał Karol Hubert narodową i chrześcijańską. Trudno mi dziś sądzić autorytarnie dlaczego tak właśnie się stało. Ale wstępując w politykę miał około czterdziestki, a więc wiek w którym raczej odchodzi się od socjalizmu, a nie zaczyna socjalizm. Na ludowca nie miał najmniejszych danych. W spince bez krawata i w juchtowych butach wyglądałby po prostu operetkowo, a operetka nie była przyrodzonym klimatem Karola Huberta. Godnie obnosić się z chłopskością potrafi tylko autentyczny chłop i to jeszcze nie zawsze.
Ojciec mój był przede wszystkim artystą, a zatem człowiekiem wyobraźni. Do polityki podchodzić musiał również drogą przez wyobraźnię. Wyobraźni tej nie potrafiło zapłodnić ani hasło "Polski robotniczej", ani hasło "Polski ludowej". A były to czasy gdy rozrywano sobie ten nowo odzyskany płaszcz państwowości. Kto chciał "robić Polskę", musiał ją robić na gorąco. Napisawszy w wierszu: "Teraz powracam, Jezu Chryste, w matczyne, dawne strony, by kolędować: masz zaiste granice, Nieskończony" - Ojciec mój dokonał politycznego wyboru. Przyjął kolor chrześcijański, co w Polsce znaczyło i dotychczas znaczy - katolicki.
Następny krok, przystanie do Obozu Narodowego, nie był już właściwie wyborem. Był powiedzeniem "B", gdy się powiedziało "A". Stronnictwo Narodowe trzymało z Panem Bogiem i z jego Kościołem, uznając w pełni - i tu różniło się od zwolenników t.zw. Kościoła Narodowego - dyscyplinę rzymską w zamian za prawo umieszczania Pana Boga na swoim sztandarze. Socjaliści również pozwalają Panu Bogu swój sztandar nosić, ale tylko wtedy gdy im to jest wygodne. Ojciec mój uważał zapewne, że taki "znak firmowy", jakim jest Pan Bóg, musi obowiązywać firmę od stóp do czubka głowy. Uznawszy że w ten sposób właśnie rozumieją to narodowcy przystał do Stronnictwa.
I z wykształcenia i z tradycji i z usposobienia artysty był raczej kosmopolitą. "Narodowość" mojego Ojca nie miała więc nic wspólnego z "polskim szowinizmem", jeszcze mniej z faszyzmem, na który zapadają czasem skrajni nacjonaliści. Był wierzącym katolikiem, członkiem katolickiego narodu. Był kosmopolitą i przede wszystkim obchodził go człowiek. Był artystą i teoria słabiej do niego przemawiała niż fakty. Faktem był los ludzi mieszkających o miedzę, a nie "szczęście ludzkości". Ci ludzie byli Polakami. Ich dobrobyt w wymiarze wiecznym determinowany był stosunkiem do Boga. W wymiarze doczesnym porządkiem w ich domu, czyli ojczyźnie. Ale trudno jest porządkować ojczyznę nie mając uporządkowanej duszy. Myślę że tędy właśnie wiodła droga Karola Huberta do Stronnictwa Narodowego. Miało ono więcej uporządkowanych dusz niż inne zgrupowania polityczne. Stowarzyszył się zatem ze Stronnictwem, drogą przez Kościół, z narodem drogą przez geografię, z polityką w ogóle drogą przez sztukę, przez wyobraźnię artystyczną. Nie był
z urodzenia politykiem. Ale był czynnym katolikiem i czynnym humanistą. Mając w ręce tak mocne narzędzie, jakim jest władza nad słowem, uważał że nie wystarczy oddać to narzędzie w służbę sztuce. Że trzeba je obrócić na pożytek sąsiada - Polaka i domu - Ojczyzny. Tak widzę dziś po latach, "oblicze polityczne" mojego Ojca.
Kiedy miałem lat dziesięć czy dwanaście i wciąż jeszcze mieszkałem w starej kamienicy Popielów, oblicze to dochodziło do mnie - odbite w niebyt mądrym lusterku mojego wieku - odpowiednio skrzywionym obrazkiem. Karol Hubert był "za" i był "przeciw" w sposób - jak na artystę przystało - gwałtowny i dzięki temu miał wyraźnie określoną postawę. Jego 10 - letnia miniaturka łapała ojcowskie "przeciw" zręczniej niż ojcowskie "za" i moje pierwsze wierszyki, to były satyry polityczne na Piłsudskiego. Kiedy Marszałek wyjechał do Egiptu, dom nasz trzaskał od gryzmołów w rodzaju:
Gdy naród woła o chlib tu, marszałeczek do Egiptu.
W Egipcie zdrowia i cery nabierają bohatery.
Sahara krzyknie zdumiona: czyż to duch Napoleona zasiada sobie nad Nilem, by bawić się z krokodylem?.
Rzecz kończyła się śmiercią Marszałka w krokodylowej paszczy i słowami:
...i tak padł na polu chwały Napoleon - ale mały. Podobnie w czasach wyborów powstawały poematy w rodzaju:
Głosujcie na Jedynkę - wrzeszczą piłsudczyki.
- Damy wam za to szynkę ze szczyptą papryki.
Szczyptą pogardy darzyłem wtedy Tuwima, bo "to jest poezja w niepolskim duchu" i przebija przez nią "zgnilizna moralna". Ze szczyptą zgrozy wyrażałem się o "Wiadomościach Literackich" że to "zatruta wtyczka w zdrowe łono narodu". Natomiast bez końca pozytywny był wspaniały, wąsaty - "zupełnie jak ułan" - pan Bielecki, częsty gość w naszym domu. Kochało się prof. Chrzanowskiego, nienawiedziło (do dziś nie wiem dlaczego) prof. Sinki. Kaden - Bandrowski był wspomniany przeze mnie "tym ponurym bydlęciem", a Zegadłowicz (póki się nie zezmorzył) prawdziwym poetą. Kruczkowski pienił się już wtedy na czerwonawo, i kiwało się nad nim głową. Był jakiś "zupełnie niemożliwy" Polewka, "zwariowany" Przyboś, "ten nieszczęsny" Czuchnowski. Lechoń miał za to markę wysoką, a zapowiadający się dobrze Bąk "rokował najlepsze nadzieje". Broniewski chyba w ogóle nie przesiąkał przez grube mury kamienicy na św. Jana, a o Boyu nie wiadomo było co sądzić, bo i "sympatyczny" i przecież "trochę nadgniły". "Pan Tadeusz" królował
z ogromnych wysokości, a młody Gałuszka, "chłopski syn" i niezły poeta, w jednym ze swych wierszy basował mojemu Ojcu, kończąc wiersz słowami: "...Panie, panie hrabio!". Potężnie się to nam, trzem braciom, nie podobało bo albo Gałuszka chłopski syn, ale wtedy już bez "panie hrabio", albo - proszę bardzo - z "panem hrabią", ale do tego lepiej już zdjąć tę kierezyję. A tak Gałuszka - jakaś taka niewiadoma hermafrodyta.
Patrząc z odległości trzydziestu lat na te moje harce na dalekim przedpolu politycznych przekonań i literackich zamiłowań, teraz dopiero widzę, jak miałem świat elegancko a dokładnie podzielony na aniołów i diabłów. Dobrze to czy źle - nie wiem. Wiem jedno: dzięki takiemu ostremu podziałowi
świat mój miał smak bardzo wyraźny. Polska smakowała w nim jak ostry korniszon, Pan Bóg aż dusił od kadzideł, a sztuka stała na koturnie nie niższym od dzisiejszych szpilek przy damskich pantoflach.
Są ludzie, którzy powiedzą że przy takim ustawieniu młodzieńca niewiele miejsca pozostało mu na szarego człowieka, który - jak wiadomo - gdy się nad nim nisko pochylić, okazuje się zawsze człowiekiem w kratkę. Powiedzą jeszcze że Polska nie była żadnym korniszonem, ale zupką złożoną z różnych jagieł i krup. Powiedzą że na koturnie najłatwiej się sztuce wywrócić i powiedzą że Pan Bóg w złotej szacie a na wysokości - czyli mój wtedy Pan Bóg - tyle pomoże nowoczesnemu szaremu człowiekowi stojącemu na rozdrożach gospodarczego życia i trudzącemu się w ogniu walki klas, co - umarłemu kadzidło. W sumie: orzekną że pod sklepieniami starej popielowskiej kamienicy hodowało się chłopię w wysokim może, ale wąskim gorsecie, a z takich gorsetów wyrastają nieraz anemiczne flimony, zupełne zera społeczne, którym na czubkach dobrze uczesanych głów kołyszą się tylko ich własne herby, nikomu a nawet im samym nie przydatne, bo spieniężyć toto co raz trudniej.
Taka ocena byłaby słuszna pod niejednym szlacheckim dachem, ale wystrzelona w dzieci mojego Ojca - chybiona. Dziecię (mówię o sobie) mogło być głupie i z pewnością było, a dom w którym się hodowało głupi nie był, choć nad bramą podpierały mu tarczę herbową dwa kamienne a muskularne chłopy, trochę epileptyczne powykręcane w tym trudzie.
Nikt nie kazał nam się programowo pochylać nad szarym człowiekiem, ale co tydzień wypędzała nas Matka na odwiedzanie ubogich miasta Krakowa. Towarzyszyły tym wyprawą zapachy mieszkań czasem tak okropne że musiałem się ratować wyciąganiem z zanadrza fotografii Krysi Lewandowskiej, tancerki i cudownego dziecka, i podpatrując na ukochaną Krysię zapominałem o tamtym.
To prawda że nie oglądaliśmy z bliska szarej podszewki polskiego realizmu. Ale na to by jš oglądać w dzieciństwie, czy we współczesnej młodości, trzeba było urodzić się synem przysłowiowej praczki, którym się nie urodziłem. A czerwonym hrabiom nie dowierzałem nigdy i nie dowierzam dzisiaj. Widok Krzysztofa Radziwiłła, szefa protokołu dyplomatycznego Bieruta, który w charakterze attaché kulturalnego Polski Ludowej przyjechał na krótko do Londynu, któremu złożyłem rodzinną wizytę i który popluwając krzepko, czyścił buty szuwaksem, twierdząc że teraz dopiero czuje że żyje, widok ten brzydził mnie kilkanaście lat temu i brzydzi do dzisiaj. Nie urodziwszy się synem praczki, nie mogłem patrzeć na Polskę z sutereny, a zabawy w suterenę i praczkę nikt mnie nie nauczył, bo niańki w dzieciństwie mieliśmy wsiowe a to jest zupełnie, ale to zupełnie co innego. Potem zaś bony i nauczycielki myśmy musieli oduczać snobizmu, a nie odwrotnie.
Polska zatem to była "wielka rzecz", trochę może od święta, ale gdy się ma lat 14, każdy dzień wydaje się świąteczny i może szkoda by było gdyby było inaczej. Ostatecznie w 19-m roku życia ta Polska się skończyła, a to co się wyniosło za granicę musi człowiekowi starczyć na nie wiedzieć jak długo.
Nieuszczuplenia tej zasadniczej wielkości Rzeczpospolitej Karol Hubert pilnował. Raz tylko w życiu krzyknął na mnie najłagodniejszy z ojców straszliwym głosem i moralnie, a również publicznie dał mi tym krzykiem w pysk. Przysłuchiwałem się zażartej dyspucie politycznej starszych, z której wypadło mi jak na dłoni, że właściwie wszystko stracone, bo tu siedzi dureń, tam dureń, a gdzie indziej obrzydliwy rozwodnik dzierży tekę ministra wyznań i oświecenia publicznego. Słowem, zupełna klapa. - O ośla Polska! - zawołałem wówczas w dwunastoletnim uniesieniu. W pysk dostałem natychmiast i mocno, słowami, których bym się nigdy nie spodziewał po gołębim sercu i niebieskich oczach Karola Huberta. Potem nastąpiło wyjaśnienie.
Wstyd pamiętam do dzisiaj i do dzisiaj pamiętam wyjaśnienie, pod którym po trzydziestu latach podpisuję się nadal. I gdy dzisiaj jakiś żubr zaczyna mi dowodzić że oni tam w Polsce wszyscy się ześwinili, sprzedali, a inteligenci w pierwszej kolejce, to zaraz miałbym ochotę zawołać: "Milcz, stary durniu", tak jak młodemu durniowi trzydzieści lat temu kazał zamilknąć Karol Hubert.
Że Pan Bóg na św. Jana 20 był cały złocisty a nie pokratkowany - od czego zazwyczaj zaczyna agnostyk - to i lepiej, bo On jest złocisty i musi być cały. Gdy próbuje się Go kratkować, następuje ciekawe zjawisko: okazuje się że w każdej kratce znowu mieści się cały. Wówczas agnostyk zaczyna wyrzucać kratkę po kratce z żelazną konsekwencją, bo żelazna konsekwencja jest przecież pierwszą dyscypliną agnostyka. Wyrzuca dopóty dopóki nie zostanie sama ramka. Wówczas agnostyk wstawia w ramkę lustro.
Karol Hubert może to lustro kiedyś i wstawił, ale potem wyrzucił je na śmietnik. Pisał o tym w wierszu: "Przybyło mędrców mrowie uczyć mnie słów o słowie. Uczyć mnie takich różnych rzeczy wśród których złuda siedzi, wszechwiedzy uczyć mnie człowieczej: pytań bez odpowiedzi. Chodziłem z nimi długie lata co raz to dalej, dalej aż mi zniknęła Twoja chata, przestałeś mi być Bratem, a stałeś mi się czymś nie w niebie, nie w świecie, nie za
światem. Czymś, czego oko nie zobaczy, co naszych próśb nie słyszy, czymś co poczęło się z rozpaczy, wśród strasznej nocnej ciszy. Czymś co bez końca i bez granic nie może stać się Ciałem. I tak za puste słowa, za nic duszę im odprzedałem. Teraz powracam, Jezu Chryste, w matczyne dawne strony, by kolędować: masz zaiste granice, Nieskończony".
Nauczono nas zatem o "granicach". Nie o "istocie wyższej" czy "wszechpotężnej sile", ale od kropki do kropki, porządnie, o Panu Bogu Wszechmogącym w Trójcy jedynym. To prawda że Trójca była w oczach świętojańskich dzieci trzema ludźmi pod jedną peleryną, ale była na mur. A pelerynę ślicznie już dzieciom Matka powyszywała, była bowiem specjalistką w haftowaniu złotem kościelnego kalendarza. Takiej solidnej Trójcy, pod taką peleryną nie gubi się łatwo po drodze. A droga czekała mnie dalsza niż to ktokolwiek mógł wtedy przewidzieć.
Sztuka wreszcie, stała w naszym domu na wysokim koturnie - to prawda, ale koturn ten na przekór szpilkom damskich pantofli nie łatwo się wywracał. Była to bowiem sztuka nieszminkowana, prawdziwa i cnotliwa w tym znaczeniu że nie kładła się spać z każdym najnowszym prądem literackim.
Nie pchało się tej sztuki dzieciom, a potem wyrostkom w gardło na siłę ale też i nie odgradzało się ich od niej. Łaziliśmy najpierw pod nogami a potem ocieraliśmy się ramieniem o wszystkich gości tego domu. Jedliśmy z ręki Solskiemu i Wysockiej. Włazili na fortepian Małcużyńskiemu, wiercili pewnie niejedną dziurę w brzuchu Grzymale - Siedleckiemu. Siedząc w loży autorskiej na "Judaszu", rąbaliśmy na spółkę z moim bratem Markiem cały tekst sztuki na pamięć, w pół sekundy przed aktorami. Przy głośnym czytaniu wśród przyjaciół pierwszych rękopisów Karola Huberta, siedzieliśmy pilnie na kanapie, i nikt nas nie wyganiał spać. Wyrastały w ten sposób dzieci dosyć okropne i mocno przemšdrzałe. One to, gdy wybrano ojca do Akademii Literatury Polskiej uznały że gwiazda akademicka, przeznaczona do noszenia przy fraku, to śmiesznie duży plastron i takowš, powiesiwszy na obroży jamnika Wicusia, paradowały bezczelnie po mieście, w nadziei że tego "obleśnego starca Sieroszewskiego" na wiadomość o pohańbieniu gwiazdy szlag trafi. One również kpiły niemiłosiernie ze "Słopiewni" Tuwima i wyuczyły się na pamięć wiersza, który wydrukowało pewne pismo awangardowe a który później okazał się utworem jakiegoś furmana, utworem popełnionym oczywiście w "pijackim widzie". Wiersz ten do dziś pamiętam, a brzmi on jak następuje:
"Trądu prądu natury pną się w górę zdrowy, niezbite w otworzystość ani manerowy. Atulli mirochładu grobowe ucichy, mój młodniu moja bullo, mumilli, pupichy".
Do "pupich" zaliczaliśmy również tomik wierszy autora, którego nazwiska już dziś nie pomnę a który naraził nam się paskudnie wierszem o latrynie. Zakończenie wiersza brzmiało: "O! Żołnierska latryno ! Dobrze żyłaś z wiarą! Twój wierny brzuch ziemisty siła chłopa strzymał!".
Do "pupich" należał wiersz znowu już dziś bezimienny: "Duża piłko gumowa, omamie dziecięcych ramion, czarowny śnie suteren, stokroć przez życie dławion!".
Te im podobne elaboraty nadsyłali autorzy tłumnie mojemu Ojcu, nie przypuszczając jakš sprawiają tym przyjemność jego niemożliwym synom.
Do zupełnie "pupich" zaliczaliśmy futurystów i przeważnie do "pupich" awangardzistów. Ale w 15 - m roku życia przy tuwimowskim "Gdzie najsmutniej dziewczyno, tam nasze spotkania", już zaczynało mnie szczypać w nosie (popielowska oznaka wzruszenia), a czytając Lechonia: "Pytasz co w moim życiu z wszystkich rzeczy główną?..." - drżałem.
Dzisiaj czytam ten wiersz po raz setny i drżę zupełnie tak samo. Gdy mając 15 lat napisałem pierwszy wiersz i zaniosłem go Ojcu, powiedział: - Pisanie to jest, mój drogi, robota. Myślę, że będziesz pisał, jeżeli potrafisz pracować.
W dwa lata potem umarł, a w dwa lata później przyszła wojna.
* * *
Piszę od lat 20. Od lat 23 jestem za granicami Polski. Piszę wyłącznie po polsku i władając płynnie angielszczyzną i otrzymawszy wykształcenie uniwersyteckie na uczelni angielskiej i tu się ożeniwszy i tu założywszy rodzinę i tu wszedłszy w pracę zarobkową, a więc stykając się z codziennym życiem gospodarczym tego kraju, nie wyobrażam sobie "prawdziwego pisania" w żadnym innym języku, poza językiem polskim. Przez prawdziwe pisanie rozumiem taką pracę literacką, w której chcę się artystycznie wypowiedzieć całą gamą środków na jakie mnie stać, w przeświadczeniu że środki te, lepiej czy gorzej, ale sprostają założeniu i do tego co wyjdzie z mojego warsztatu nie będę czuł odrazy.
Z żywą mową polską rozstałem się na samym brzegu mojego pisania, a właściwie krok przed tym brzegiem. Gdy dziś biorę do ręki pióro i wiem że będzie mi posłuszne ogarnia mnie czasami zdziwienie, że mi ten plecak wyniesiony w r. 1939 wystarczył. I ogarnia mnie strach na myśl co by było gdyby wojna zaczęła się - powiedzmy - o cztery lata wcześniej. Wówczas może stanąłbym przed dylematem Polaka, który potrafi "naprawdę" pisać tylko po angielsku, nie mogąc przy tym "naprawdę" czuć się Anglikiem. Dylemat odstawienia języka od człowieka. Sztuka jest uderzeniem pięścią. Otwarta dłoń, której każdy palec sterczy osobno, nie zada celnego ciosu.
* * *
Cieszę się z mojego plecaka i wdzięczny jestem Polsce za ten plecak. Że poniosło go w świat dość niemądre cielę, to już niczyja wina. Wina wojny. Cielę wyruszyło na nią prosto z domu. Poza jedną złotą 5 - dolarówką, o której miejscu ukrycia pisałby może pięknie autor wersetu brzmiącego "Twój wierny brzuch ziemisty siła chłopa strzymał", ale o którym ja wolę zamilczeć, poza tym pieniążkiem cielę nie nosiło na sobie nic z tych ruchomości, które "mól niszczy a złodziej wykopuje i kradnie". Niosło natomiast cały swój warsztat, prawie gotowy. Coś tam potem musiało przybyć, coś trzeba było rzucić, bo wiadomo że cielęta rosną i niczyja to zasługa, a najmniej cieląt. Ale zmiana główna polegała chyba tylko na tym że słuszność, którą mając 15 lat, wyczuwałem, teraz rozumiem. Nie jest to zmiana wyboru, ale uświadomienie sobie dlaczego był to wybór prawidłowy.
Dzisiaj nie będę z nikim kruszył kopii o niepolskiego ducha poezji Tuwima. Powiem że Tuwim był największym żonglerem w literaturze polskiej i to mi wystarcza by zaliczyć go w t.zw. poczet. Co tu dużo gadać? Wystartowałem Tuwimem! A było to 5 kwietnia 1942 na łamach "Wiadomości Polskich", tego właśnie odradzającego się jak Feniks z popiołów Grydzewskiego, który swoją "zatrutą wtyczkę" przeniósł ze "zdrowego łona narodu" na zdrowe łono londyńskiej emigracji. Wystartowałem poematem p.t. "Przystanek nazywał się Szkocja", zerżniętym - jeśli chodzi o formę - tak bezczelnie z "Kwiatów polskich" Tuwima, że tylko truciciel w rodzaju Grydzewskiego mógł mi tego nigdy nie wytknąć, zapewne dlatego, bym ośmielony, brnął dalej z półplagiatu w plagiat i tak aż po próg kryminału. Jeżeli straszna zemsta za Karola Huberta na synu Janowi Grydzewskiego się nie udała, to tylko dlatego że w tym czasie "Wiadomości Polskie", dławione przez angielską cenzurę, nie miały zbyt wiele czasu na uprawianie prywaty. Czemu Anglikom zależało na dławieniu zatrutej wtyczki w zdrowym łonie emigracji, którą najchętniej widzieliby na marach - nigdy nie zrozumiałem.
Zerżnąłem więc z Tuwima co się dało, ale "Słopiewnie" po dziś dzień uważam za rodzaj "pupichy". Nie przeczę że futuryści swoje trzy grosze dołożyli do rozwoju literatury, ale raczej byli nawozem pod różę niż różą. Co Marinetti wymyślił, jeden czy drugi Polak polubił, ale ani z niego, ani z nich niewiele chyba zostanie w ostatecznym rozrachunku sztuki z człowiekiem. Bo słowo nie jest po to, by udawało świergot ptaka czy sapanie maszyny. Nie od parady człowiek jest jedynym ssakiem obdarzonym zdolnością myślenia. Niech że myśl przekazuje słowem a nie udaje kosa. Nigdy z resztą nie zrobi tego lepiej od taśmy magnetofonu.
Nie widzę nic zdrożnego w dobrym wierszu klasycznym. Niemodność jego nic nie obchodziła Karola Huberta i w dalszym ciągu nic nie obchodzi mnie. Nieporozumienie polega na tym że najchętniej klasycyzują grafomani, bo wydaje im się że to łatwe. Również grafomani najchętniej zadają się z t.zw. poezją hermetyczną, ultranowoczesną. Powód jest ten sam. Pisanie niezrozumiałe pociąga nierozumnych swą bezkarnością. Powstaje z tego znany nam dobrze "bełkot", którym poezja nowoczesna - rzecz oczywista - być nie musi, ale którym niestety często bywa.
Na awangardzistów dzisiaj już się nie gniewam. Cielęciu mocno posiwiały skronie i gniewać się nie lubi. Żal mi naszych awangardzistów. Oni już siwi, siwiuteńcy, ale w środku ciągle u nich wiosna. Wzruszająca wiosna z fotografii babuni. Ej, Peiperze, Peiperze, ej, "Zwrotnico", "Zwrotnico"! Jakże zdystansowała was Anglia i Ameryka, słowem drapieżnym, celnym a prostym. Słowem, za którego jedną śruciną leży tona myśli.
Cieszę się z mojego plecaka, chociaż grzeszyłem przeciw niemu często i dziś jeszcze pewnie z nieudolności grzeszę. Po "Przystanku" napisałem trzy dalsze ogromne poematy, a wszystkie w kupę wzięte miały przedstawiać Wrzesień i zaraz po Wrześniu. Jeden opiewał dzieciństwo. To miały przedstawiać. Nie moją rzeczą wyrokować co przedstawiały w istocie. Może to była kolosalna - by zapożyczyć się z nowej terminologii polskiej - chała, mocno zakalcowata ale nielitościwie szlachetna? A może szeroko rozlana plazma, z której tu i tam dałoby się wyłowić szpilką jakiś kąsek warty grzechu? W tomiku "Na cięciwie", wydanym gdzieś pod koniec wojny, starałem się po swojemu pokazywać że "Polska to wielka rzecz". Nie zestarzał mi się przedmiot, który chciałem pokazywać. Wiersze zestarzały się do tego stopnia że próbowałem je kiedyś odczytać i dałem spokój. Poprzestałem tylko na zadedykowaniu samemu sobie tomiku krótkim słowem "Zgroza!".
Tomik ktoś wydrukował, i "Wiadomości Polskie" cierpliwie drukowały poematy. Jeżeli dzisiaj może nazwisko położone pod wierszem coś znaczy i daje czytelnikowi jaką taką rękojmię że w trakcie czytania nie zostanie zarżnięty tępym nożem, zawdzięczam to z pewnością redaktorowi "Wiadomości". Nie przypuszczam by niecierpliwego młodzieńca płodzącego w niecierpliwych czasach stać było wówczas na pisanie do szuflady. "Wiadomości Polskie", jak Cezar, mogły były w tamtych czasach zadecydować jednym ruchem kciuka o moim "być albo nie być". Grydzewski z niezmordowaną cierpliwością trzymał kciuk do góry. Za to kłania mu się dziś nisko stara kamienica na św. Jana nr 20. Kochany w niej nie był. Ale to były - jak powiada pani Żółtowska - "inne czasy, inni ludzie". A i Grydzewski, choć lat mu nie przybyło, pewnie już nie ten sam. Do Stronnictwa Narodowego w dalszym ciągu bym go nie przyjął, bo przecież nie wyłączone, że jest to, nie rozgryziony jeszcze przez Danilewiczową, genialnie zakonspirowany mason.
* * *
Polska 20 - lecia z pewnością nie była korniszonem. Z pewnością była złożoną z krup wielu, zupką biedną, zupką-galopką, zupką od której nie jednego mogłoby zemdlić. Nie zdążyłem tej zupki pokosztować. Wylano ją do kubła, gdy miałem 19 lat. Nie zdążyłem ani bić Żydów, ani "robić" w Legionie Młodych, ani polewać ulicy wodą z mydłem, by wywracały się na niej kawaleryjskie konie, ani siedzieć w Berezie, ani robić dziennikarkę w kuluarach sejmu, ani ucierać nosa Witosowym fasonem. Kiedy dzisiaj widzę jak na łamach naszej prasy zapalczywie - więcej: zajadle - odbywa się liczenie tych starych krup biednej zupki-galopki, zaciekawia mnie to czasem - owszem, ale uczuciowo nie angażuje, co nie jest chyba ani niedowładem serca, ani też objawem nadmiernej tępoty. Jest wynikiem zbiegu okoliczności.
Złapałem smak i kolor języka, śliczność krajobrazu, zdążyłem się zachwycić sztuką zdążyłem odcyfrować co to jest sztandar biało - czerwony, zdążyłem się nawet zakochać w niejednej miłej panience. I z tą świąteczną Polską w sobie - wyszedłem. Nie mój wybór i nie moja wina, że opuszczając dom opuszczałem wieżę z kości słoniowej. Każdemu takiej wieży życzę.
W kość nie słoniową a własną dostałem niemal natychmiast po oderwaniu sandała od ziemi ojców. Było się przez trzy tygodnie gościem posła brytyjskiego w Bukareszcie, a przez następne trzy gościem ambasadora brytyjskiego w Atenach, a to jeszcze jak gdyby siłą rozpędu, bo z tymi panami łączyły moją rodzinę stosunki towarzyskie. Rozpęd urwał się gwałtownie na pokładzie statku "Pułaski", gdy ten odbijał od brzegu w starożytnym porcie Pireus. Z werandy Sir Michaela Palereta odkomenderowano mnie w głąb brzucha Pułaskiego do mycia talerzy. Kiedy z wielką stertą fajansu potykałem się na widok sierżanta, padły nade mną uroczyste słowa: - Rostworowski, Rostworowski czemu wy jesteście taka d...?
W dzieciństwie nikt nie nauczył mnie pochylania się nad szarym człowiekiem, by stwierdzić że jest w kratkę. Teraz nagle nie trzeba było już się pochylać. Ja byłem nim. A to jest zupełnie, ale to zupełnie co innego.
Byłem nim i już zostałem nim. Proces mnie bolał przez pierwsze 24 godziny. Potem już nigdy. Gdy te słowa piszę, siedzę za porządnym biurkiem, w dobrze umeblowanym domu. Potrafiłbym przy tym biurku pisać o kilku sprawach. Nie potrafiłbym przy nim stworzyć powieści obyczajowej z życia polskich salonów. Przestałem się orientować w regułach gry. Pozapominałem nawet języka czy języczka, którym się posługują. Nie na to myje się talerze, potem śpi ze starszym strzelcem Bocianem we francuskim kurniku, potem z kapralem Kwaśnym w angielskiej blaszance, potem konkuruje się z byłym więźniem św. Krzyża
w sprzedawaniu kiełbasy polskim górnikom, a potem wszystkim Kwaśnym i Bocianom rozwozi się po domach kiszone ogórki, żeby pamiętać czy Jaś Tarnowiecki czesał się z kaczorem czy bez. Nie na kaczorze Jasia Tarnowieckiego stoi dzisiaj ten dom, w którym mogę trzy dni w tygodniu trochę popisać. Stoi na kiszonych ogórkach. Bardzo jestem z takiego fundamentu zadowolony.
Zadowolony jestem, bo przyszła koza do woza, a mogła nie przyjść. Koza była ani mądra, ani trenowana. Mogła przyjść do karety, do bryczki, a może nawet do cyrku. Co by wtedy było z tej kozy? Ano zapewne to czym przywitał ją w Pireusie sierżant Tyran. Tymczasem stało się inaczej. Rozpoznałem mój wóz tą najbliższą znajomością, którą się nabywa siedząc pod nim.
Pięć lat temu, po długiej przerwie zacząłem pisać i na tym się kończy ten życiorys. Kończy się z chwilą, kiedy ogłosiłem "Halinę z firmy Luxor". Pisać zapewne nie przestanę, lepiej, czy gorzej - nie moja sprawa sądzić. Natomiast moją sprawą jest wiedzieć czy rozpoznałem wóz. Jest drabiniasty i nieresorowany. Dokąd go zaciągnę, nie wiem. Z pewnością nie do żłobu, bo tu mogą być żłoby dla wielu, ale nie dla pisarza.
W wierszu p.t. "Powrót" pisał Karol Hubert: "Do twego żłóbka, Boże Dziecię, wiodła mnie gwiazda, matka. I nie wiedziałem nic o świecie, w granicach mego światka".
Z mojego "światka" wyszedłem w r. 1939, chyba na zawsze. Nie gwiazda mnie wiodła i nie matka. Wiodła mnie wojna. O "świecie" nauczyłem się sporo. Świat podoba mi się lepiej niż mój światek. Czy zajdę tam, dokšd zaszedł w swoim "Powrocie" Karol Hubert - nie wiem. Chwilowo idę i idę.
* * *
I na tym, Drogi Panie Janie, wypadnie mi chyba skończyć. Łącząc wyrazy szacunku, oddaję Panu ten życiorys, pisany na żądanie.
Jan Rostworowski
Post scriptum
Kilkanaście dni temu wiodłem rozmowę z bardzo młodym człowiekiem, który wiersze nie tylko pisze, ale je od czasu do czasu drukuje, uważany jest przeto za poetę. Zaś kilka dni temu wylądowała w mym domu spora paczka książek. Książki są starsze i młodsze, niektóre noszą datę grubo sprzed mego urodzenia, inne ukazały się na kilka lat przed wojną. Wśród nich nie oddany jeszcze maszynopis, ostatnie dzieło autora. W sumie paczka zawiera całość twórczości K. H. Rostworowskiego, mojego ojca.
Tak oto nagle stanąłem w jakimś środku i bardzo się zafrasowałem, z jedną ręką na ramieniu młodego chłopca, który pisze wiersze, drugą na pliku książek. Zafrasowałem się, bo pożółkłe książki mojego ojca były młodsze, a poeta miał tylko 24 lata. On i setki jemu podobnych.
Z literaturą ożeniłem się na lepsze, czy gorsze (dotychczas raczej gorsze) życie. Dla jednych grunt pod nogami, to fabryka, dla drugich pieniądze, dla trzecich hodowanie buraków, ale dla mnie pisanie wierszy. Gruntu tego nie wybierałem, przyszedł sam. A kiedy już raz przyszedł od 20 lat biję się zębami i mięśniami o to, by mi go życie nie zabrało.
* * *